W tym roku post zacząłem dość nietypowo. W czwartek po Popielcu poczułem objawy przeziębienia i jakiejś infekcji, ale się tym zbytnio nie przejąłem. W piątek było już sporo gorzej, doszła gorączka i kiepskie samopoczucie. Postanowiłem odwiedzić lekarza. Ponieważ objawy były nietypowe, zaproponowano mi zrobienie wiadomego testu. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy się okazało, że wynik jest pozytywny. Pewnie dwa lata temu taka wiadomość by mnie zmroziła: perspektywa leżenia na oddziale covidowym lub przynajmniej kwarantanna w domu, odosobnienie dla wszystkich, z którymi miałem kontakt, rutynowe telefony lub wizyty policjantów sprawdzających przestrzeganie kwarantanny itd. Teraz skończyło się na lekach przeciwgorączkowych i zaleceniu, by parę dni poleżeć w łóżku i poodpoczywać. No i na wszelki wypadek nie kontaktować się zbyt blisko z innymi osobami. Czas zmienił nasze podejście do zjawiska. Przestaliśmy się bać, a nawet wiadomość, że ktoś ma pozytywny test przyjmujemy z pobłażliwym uśmiechem. Zaproponowałem moim współpracownikom wykonanie testów na wszelki wypadek, ale jakoś nikt nie reflektował. Niby wirus ten sam, a podejście zupełnie inne niż dwa lata wstecz. Bo, jak mówią psychologowie, każdy problem składa się z dwóch części: rzeczywistego problemu i naszego podejścia do niego. Jeśli z jakichś powodów nie możemy rozwiązać problemu, bo na przykład od nas nie zależy, to spróbujmy przynajmniej zmienić podejście. I tu już wchodzimy w rzeczywistość wielkopostnych rozważań.

Pod względem psychologicznym środa popielcowa jest trochę podobna do pierwszego dnia nowego roku: jest to bezwzględnie czas postanowień. 1 stycznia często podejmujemy decyzję o tym, że będziemy więcej się ruszać i używać racjonalnej diety, poukładamy papiery na biurku  i przeczytamy książkę, którą z takim trudem wyszukaliśmy w internecie. W Popielec postanawiamy nie pić alkoholu, nie palić, nie jeść czekoladek, rzucić tę szkodliwą kawę. Dobrze, że przynajmniej niektóre z tych nałogów mamy, bo inaczej byłby prawdziwy kłopot. Jeśli chcemy temu nadać wymiar bardziej duchowy, to dokładamy parę Dróg Krzyżowych, jakieś Gorzkie Żale i, na wszelki wypadek, bolesną część Różańca. Nie mówię, że to źle. Każde wyrzeczenie podjęte z odpowiednią intencją ma głęboki sens. Modlitwa, jeśli szczera, zawsze ma wielką wartość. Tylko że takie podejście jest, przyznacie, odrobinę zadaniowe. Jakby Wielki Post był rodzajem zawodów sportowych lub gry terenowej: osiągniesz odpowiedni wynik, to dostaniesz nagrodę. I może tylko najbardziej dociekliwi postawią sobie pytanie: Czy Panu Bogu potrzebne jest moje niejedzenie czekoladek? Czy Jezus umarł za mnie na krzyżu, abym już nigdy nie zapalił? Czego Bóg oczekuje ode mnie naprawdę?

Zawsze tego samego: nawrócenia serca z kamienia i zmiany go w serce z ciała. Jeśli odmówienie sobie słodyczy tak wzmocni moją wolę, że będę w stanie odrzucić pokusę prawdziwego grzechu w chwili próby, to ono także ma sens. Ale jest tylko środkiem, nie celem. Nawrócenie serca sprowadza się zawsze do tego samego: bym lepiej potrafił kochać. A miłość, to relacja. Prawdziwa przemiana człowieka to zawsze przemiana jego relacji. Z nimi natomiast bywa coraz trudniej. Powszechnymi bolączkami w tej kwestii są: brak czasu, zbyt małe zaangażowanie, lęk przed mówieniem sobie prawdy gdy jest trudna, obmawianie za plecami, plotkowanie, chęć wywalczenia dla siebie jak najlepszej pozycji, skłonność do szukania własnej wygody, nieszczerość w relacji, granie na czyichś emocjach. Tak jest przede wszystkim z relacjami z ludźmi. Dlatego chciałbym sobie i Wam zaproponować zupełnie inny pakiet wielkopostnych postanowień: * W ciągu najbliższych 40 dni nie zabraknie mi nigdy czasu na relacje, które są ważne – z mężem, żoną, dziećmi, rodzicami, przyjaciółmi. Wyrwę sobie ten czas kosztem rozrywek, odpoczynku, a nawet snu. Nie będzie to tylko „odrobienie pańszczyzny”, ale czas pełen zaangażowania. Zainteresuję się naprawdę tym, co dzieje się w życiu moich najbliższych, wysłucham ich problemów, może pomogę w rozwiązaniu choć niektórych. * To, co mówiłem o moich znajomych do innych znajomych, powiem teraz prosto w oczy, zgodnie z ewangeliczną zasadą braterskiego upomnienia. Bo obmowa jeszcze nikogo nie poprawiła, a upomnienie, owszem! * O relacjach z moimi najbliższymi pomyślę nie w kategorii: co mógłbym z nich mieć, lecz co mógłbym im dać. Popatrzę na ludzi nie jak na środki do realizacji własnych celów, pokonania moich lęków, zapewnienia mi jak największego komfortu życia. Skupię się bardziej na ich potrzebach, szczęściu, dobru. Kochać, to znaczy pragnąć dla drugiego tego, co rzeczywiście dla niego najlepsze. Nie tego, co najlepsze dla mnie. * Jeśli będę mówił innym miłe rzeczy to zawsze dlatego, że są prawdziwe. Nigdy po to, by zdobyć zaufanie, pozyskać informacje, wkraść się w łaski. Jak pisał Karol Wojtyła w swoich książkach, a Jan Paweł II w swoich dokumentach, człowiek jest tak wielkim dobrem, że nie wolno go nigdy używać jako środka do celu. Może być jedynie celem! * Nie będę wykorzystywał wiedzy o moich bliskich i tego, że ich dobrze znam, przeciwko nim, po to by zranić albo zmusić do określonych zachowań. Wykorzystam ją by pomóc, wesprzeć, dodać siły. Zawsze i tylko po to!

Tyle o relacjach z ludźmi. A czy niektóre z tych postanowień mogą być przydatne także w relacji z Bogiem? * Będę miał zawsze czas na rozmowę. Nawet kosztem rozrywki, odpoczynku, snu. Nie będzie to tylko odklepanie pacierza, powiedzenie paru ogólników. W tej rozmowie znajdę czas i chęć również na słuchanie. Zamiast skupiać się na tym, co Bóg może mi załatwić, zapytam, jakie są Jego oczekiwania wobec mnie. Może Izajaszowe : ”Oto ja, poślij mnie” stanie się również moim udziałem? * Moje rozmowy z Bogiem nie będą grzeczne i przykładne. Powiem Mu o realnych problemach w moim życiu, o porażkach w walce z pokusą, o zwątpieniach i kryzysach wiary, jeśli je miałem. O ucieczkach i powrotach, wygranych i przegranych zmaganiach. Zdradach i chwilach zwycięstw. Nawet o tej chwili, kiedy pomyślałem, że Go nie ma. * Nie będę Mu mówił pięknych rzeczy po to, by Go obłaskawić. Przeciwstawię się pokusie używania Boga do moich celów, realizacji moich ambicji, poprawiania sobie komfortu życia. To ci, którzy uprawiają magię chcą wykorzystać siłę nadprzyrodzoną do swoich celów przy pomocy tajemnych środków. Religia to poszukiwanie i chęć służenia. Nie będę magiem, lecz człowiekiem wiary.

Czytając ten tekst, ponownie doszedłem do wniosku, że zaproponowany tu program na Wielki Post jest niesamowicie trudny. Pomyślałem nawet, jak to zrobić, żeby nie wyjść na faryzeusza, który wkłada ludziom na plecy ciężary nie do uniesienia, a sam nawet nie chce ich tknąć palcem. Bo dotarło do mnie, ile we własnym życiu musiałbym zmienić, żeby ten program zrealizować. I wydało mi się to ponad ludzkie siły. Co zatem mogę zrobić? Jeśli nie zmienię rzeczywistości, to przynajmniej mogę spróbować zmienić moje nastawienie do niej. Uwierzyć, że choć część z tych postulatów jest możliwa do realizacji. Przede wszystkim jednak w to, że nie muszę tego robić tylko własnymi siłami. Obserwuję ostatnio, jak próby budowania rzeczywistości z pominięciem Boga kończą się porażkami, rozczarowaniami, łzami. Kiedy dotykamy granic ludzkich możliwości, doznajemy nieraz wielkiego upokorzenia. Może ono prowadzić albo do rozpaczy, poddania się, nieustannego narzekania, albo wejścia na drogę nawrócenia i uznania, że bez Niego nie rozwiążemy żadnego z naszych problemów. W jednej z wielkopostnych prefacji (modlitwy mszalnej poprzedzającej Przeistoczenie) czytamy: „Miłosierny Ojcze (…) Ty przez post cielesny uśmierzasz wady, podnosisz ducha, udzielasz cnoty i nagrody…”. Niech te słowa przypominają nam, że Bóg jest żywą osobą, która może konkretnie działać w naszym życiu. I z Nim niemożliwe staje się możliwym, jeśli zdobędziemy się na odwagę zaufania.

Wśród licznych pytań, które napływają do redakcji, znalazło się jedno

sprowokowane niedawnymi wydarzeniami w kościele sosnowieckim:

„Wiele osób spowiada się z niczego u księży, którzy przed chwilą

uczestniczyli w czynach niegodnych. Czy uzyskane rozgrzeszenie

jest ważne i czy nasza spowiedź ma sens?”.

Odpowiada ks. Andrzej Cieślik

 

Pewien mężczyzna cierpiał kiedyś straszliwie na ból zęba. Ponieważ była sobota wieczorem i nigdzie nie mógł znaleźć otwartego gabinetu stomatologicznego, postanowił pójść prywatnie tam, gdzie była możliwość. Gdy już z wielką ulgą znalazł czynny gabinet, z przerażeniem przeczytał na tabliczce nazwisko lekarza. Ponieważ nie był jeszcze pewien, delikatnie uchylił drzwi i zajrzał do wnętrza. Jego oczom ukazała się dobrze znana twarz człowieka, o którym wiedział, że kiedyś miał romans z jego żoną. Cała sprawa o mało nie zakończyła się rozpadem małżeństwa, które ocaliła tylko jego heroiczna miłość i gotowość do przebaczenia żonie. Przerażony mężczyzna wycofał się na korytarz. „Nigdy nie siądę na fotel człowieka, który zrobił mi takie świństwo”, pomyślał. Z drugiej strony ząb bolał niemiłosiernie, a następnego dnia była niedziela. Mężczyzna usiadł na korytarzu i, mimo bólu, próbował myśleć trzeźwo. „Jeśli teraz nie pozwolę sobie pomóc, to będę musiał cierpieć przez najbliższych kilkadziesiąt godzin. Czy ktoś tylko dlatego, że prywatnie jest świnią, gorzej wyleczy mi zęba?”. Po dłuższym namyśle przekroczył próg gabinetu. Spotkanie nie było łatwe, ale dentysta stanął na wysokości zadania. Po godzinie pacjent wyszedł z o wiele mniejszym bólem i perspektywą spokojnego weekendu. Na koniec wizyty lekarz rzucił tylko przez zaciśnięte zęby: „Przepraszam”. Wypisał też receptę na środek przeciwbólowy i antybiotyk. Mężczyzna wrócił do domu i spędził jeden z najcudowniejszych weekendów ze swoją żoną.

Według najbardziej delikatnych wyników badań, 12% lekarzy, którzy zalecają pacjentom rzucenie palenia jako warunek powrotu do zdrowia, sami palą regularnie.

W Polsce rozwodzi się statystycznie 36% małżeństw, które w kościele lub w urzędzie stanu cywilnego deklarowały dozgonną wierność. Niewiele mniejszy jest odsetek rozpadających się małżeństw sakramentalnych. Także wśród osób, które są zaangażowane w Kościele lub należą do różnych wspólnot.

W diecezji sosnowieckiej mieszka i pracuje około 450 kapłanów. W sprawie kilku z nich istnieją uzasadnione podejrzenia, że żyją w sposób nielicujący z godnością księdza. Każdy z tych przypadków jest badany przez diecezję, jeśli tylko został zgłoszony przez konkretnych wiernych. Każdy z tych przypadków, to o jeden za dużo. Bo komu wiele dano, od tego wiele będzie się wymagać, mówi Jezus.

Żyjący na przełomie IV i V wieku naszej ery św. Augustyn napisał: „Gdy Piotr chrzci, chrzci Chrystus. Gdy Judasz chrzci, chrzci Chrystus”. Ważność łaski otrzymanej w sakramentach jest tak wielka, że nie może ona zależeć od dyspozycji szafarza sakramentu.

Oczywiście nie jest obojętne, w jakim stanie ducha kapłan (lub inny szafarz) udziela sakramentu. Przede wszystkim nie jest to obojętne dla samego kapłana. Sprawując sakrament w stanie grzechu ciężkiego (poza wypadkiem konieczności, jak na przykład rozgrzeszenie w niebezpieczeństwie śmierci) kapłan zaciąga kolejny grzech ciężki. Jest to więc ogromny cios dla jego duchowości, dla relacji z Jezusem. Mimo to sakrament jest sprawowany ważnie, choć niegodziwie ze strony kapłana. A jak to wygląda ze strony przyjmującego? Oczywiście on nie ponosi żadnej winy, bo nie może zwykle znać duchowego stanu szafarza. Przyjmując sakrament w dobrej wierze otrzymuje to, co należy do jego istoty: w wypadku chrztu zgładzenie grzechu pierworodnego i włączenie do wspólnoty Kościoła, w wypadku spowiedzi – rozgrzeszenie,  w wypadku bierzmowania dary Ducha Świętego i tak dalej.

Teologia mówi jednak o dwóch rodzajach łaski sakramentalnej. Pierwszy: ex opere operato, to łaska, jaką Jezus związał z konkretnym sakramentem. Jest ona udzielana niezależnie od stanu, nastawienia i dyspozycji szafarza. Jednakże dodatkowa łaska, ex opere operantis, płynie z osobistej dyspozycji zarówno szafarza, jak i przyjmującego. Sakrament przyjęty z wiarą prawdopodobnie zaowocuje o wiele lepiej, niż przyjęty z poczucia obowiązku lub jakichś przyczyn społecznych. Z drugiej strony wierni wyczuwają, kiedy kapłan udziela sakramentu z głębi swojej wiary. Dlatego ludzie przemierzali setki kilometrów, by się wyspowiadać u św. Jana Marii Vianney’a lub ojca Pio. Mieli przekonanie, że sakrament sprawowany przez tych kapłanów będzie dla niech szczególnie owocny.

W potocznym języku ludzi świeckich, zaangażowanych w życie Kościoła, funkcjonuje określenie: „Ten ksiądz jest wierzący”. Zakłada ono, że wiara nie jest czymś związanym z funkcją kapłańską, lecz jest cechą konkretnej osoby, którą może ona posiadać, lub nie. Zatem jest do pomyślenia również ksiądz niewierzący, lub wierzący w niewielkim stopniu. Jest do pomyślenia ksiądz, który prowadzi podwójne życie. Wypełnia, czasem na bardzo wysokim poziomie, społeczną funkcję bycia kapłanem, natomiast nie łączy tego z osobistą świętością, i nawet się o to nie stara. Buduje jakiś rodzaj relacji z wiernymi, nieraz zresztą bardzo bliskich i serdecznych, ale kompletnie nie buduje relacji z Jezusem. Próbuje dawać to, czego sam nie posiada. W takiej sytuacji łatwo wchodzi w pułapkę podwójnego życia. Potem przypomina to już zsuwanie się po równi pochyłej i ostatecznie kończy się całkowitą zdradą Chrystusa. Jakież to gorszące. Ilu innych, porządnych kapłanów i wiernych świeckich może wtedy stracić wiarę i odejść? Czy to nie znak całkowitego upadku Kościoła charakterystyczny dla dzisiejszych czasów? Zaraz, zaraz. Czy aby na pewno tylko dzisiejszych? Przywoływałem już w tym tekście postać Judasza, którego najbardziej pamiętamy właśnie z tego, że zdradził Jezusa. Ale zdrada nie wykluła się w jeden dzień. Jan Ewangelista, przy okazji opisu namaszczenia Jezusa przez kobietę i oburzenia Judasza, że olejku nie sprzedano za 300 denarów i nie rozdano ich ubogim zauważa, że Judasz nie powiedział tego z troski o ubogich, ale dlatego, że był złodziejem wykradającym ze wspólnego trzosa. Taki proceder nie trwał dzień, czy dwa. Musiał być rozciągnięty w czasie. Judasz prowadził więc podwójne życie, z jednej strony spełniając funkcję Apostoła, z drugiej będąc złodziejem. W jakiś sposób wytrzymywało to jego sumienie. Wytrzymało nawet dodatkowe trzydzieści srebrników za wydanie Jezusa. Dopiero gdy zobaczył skutki swojej zdrady, przekroczyło to jego możliwości. Poszedł i popełnił samobójstwo. Widzimy więc, że ani podwójne życie jednego z Apostołów (ponad 8% spośród wszystkich!), ani zdradzenie Jezusa, ani nawet samobójstwo duchownego, który zobaczył efekt swojej zbrodni nie jest czymś, co zdarzyło się teraz po raz pierwszy. To było i jest wpisane w historię Kościoła od samego początku. Kościół musiał się z tym zmierzyć u zarania swoich dziejów. I przetrwał to, ponieważ wiara pierwszych jego członków nie budowała się ani na Judaszu, ani na Piotrze, tylko na Jezusie.

     Wiele się ostatnio pisze i mówi o spowiedzi dzieci. Kontekstem tej dyskusji stały się wypowiedzi osób publicznie znanych, od polityków po duchownych. Niektóre z nich zmierzają ku całkowitej rezygnacji ze spowiadania dzieci, inne tylko ukazują wątpliwości. Równolegle, jakby niezależnie od tej dyskusji, w niektórych portalach internetowych coraz częściej pojawiają się artykuły opowiadające o traumach, jakie miały dzieci przy konfesjonale. Wszystko to razem wzięte sprawia wrażenie, jakby jakieś środowiska chciały wywołać temat i ukształtować opinię społeczną w tej kwestii. Jeśli tak jest rzeczywiście, to moment jest jak najlepszy, bo właśnie tysiące dzieci w Polsce przygotowuje się w tym czasie do swojej pierwszej spowiedzi. Dlaczego więc by nie zasiać trochę wątpliwości w umysłach rodziców? W końcu Polska jest takim dziwnym miejscem na mapie Kościoła w Europie, gdzie księża nie tylko siedzą w konfesjonałach, ale jeszcze na dodatek się w nich nie nudzą. Najwyraźniej taki stan rzeczy nie wszystkim się podoba. W wielu miejscach w Europie konfesjonały świecą pustkami lub w ogóle ich już nie ma w kościołach, a spowiedź jest traktowana jak możliwość, a nie konieczność. Taka sytuacja wiąże się z faktem, że w nauczaniu wielu księży i świeckich temat grzechu staje się całkowitym tabu. Nie wolno mówić o grzechu, by nie wzbudzać w ludziach neurotycznego poczucia winy, nie wywoływać u nich traumy, nie obniżać im poczucia własnej wartości. Bóg jest dobry i miłosierny, więc i tak skazany jest na to, żeby nam wszystko wybaczyć. Nie ma więc konieczności grzebania się w grzechu, robienia rachunku sumienia czy nazywania swoich win po imieniu. W Kościele w wielu krajach, mam wrażenie, modne stało się bezstresowe wychowanie człowieka. A jeśli dorosłego, to tym bardziej dziecka, które przecież ma o wiele większą wrażliwość. Skupmy się na pozytywach, wszak zło jest jedynie brakiem dobra, mówmy o Bożej miłości, o miłości do ludzi, świata, zwierząt i środowiska naturalnego. Nie stresujemy się myśleniem o grzechu, skoro i tak już został odkupiony na krzyżu przez Jezusa.

     Oczywiście nauczanie o Bożej miłości powinno się zawsze znajdować w centrum głoszenia Dobrej Nowiny. Ale nauczanie w prawdzie. Także o tym, że ta miłość bywa wymagająca, że czasami do niej nie dorastamy lub wręcz ją odrzucamy i to właśnie nazywamy grzechem; że istnieje coś takiego jak pokusa, której źródłem może być moje ciało, środowisko świata lub szatan; i że czasem tej pokusie ulegamy, bo tak nam jest wygodniej, i to też nazywamy grzechem. I że warunkiem odpuszczenia grzechu jest to, żebyśmy o to odpuszczenie poprosili, a w Kościele mamy do tego specjalny sakrament. Jeśli tego nie powiemy, będziemy uczyć miłości, która nic nie kosztuje i kończy się w momencie, w którym trzeba coś z siebie dać. Dlatego właśnie warto mówić już małym dzieciom, że coś może być dobre lub złe, że za złe rzeczy trzeba przeprosić i starać się z nich poprawić, że do popełnionego zła trzeba się przyznać nawet jak to jest trudne i wstydliwe. Tak wychowywane dziecko nie będzie miało nadmiernego stresu przy spowiedzi. Oczywiście uruchomią się trudniejsze emocje, podobnie jak w sytuacji, kiedy trzeba powiedzieć mamie o rozbitym wazonie lub tacie o złej ocenie w szkole. Ale to bardzo dobrze. Dzięki tym emocjom mocniej zapamiętamy, że zło jest czymś, czego warto unikać. Ulga, kiedy dziecko otrzymuje rozgrzeszenie i zapewnienie o tym, że mimo grzechu, który wyznało jest nadal ukochanym dzieckiem Boga, jest najpiękniejszą nagrodą za pokonanie bariery strachu i przystąpienie do sakramentu pojednania.

Kolęda na osiedlu

 

„Proszę księdza, u nas z tych religijnych rzeczy to tylko judasz w drzwiach”. Czy ta anegdota może posłużyć za podsumowanie wizyty duszpasterskie? Jest lepiej czy gorzej niż było?

Ks. Andrzej Cieślik

 

Kto raz w życiu miał okazję odwiedzać kilkaset rodzin w ciągu miesiąca ten wie, że to nic łatwego. I nie o to chodzi, że nie jest miło. Dziś już nie ma presji przyjmowania kolędy za wszelką cenę, więc ci, którzy otwierają drzwi mieszkań czy domów, w ogromnej większości przypadków są nastawieni do księdza życzliwie. Są więc wszelkie podstawy do tego, by było miło i przyjemnie. I tak najczęściej jest. Jednakże odwiedzając kilkaset mieszkań doświadczamy też dużej różnorodności. Nie zdążyłem jeszcze zrobić statystyk, ale pewnie jak w ostatnich latach przyjęło nas około 30% mieszkańców parafii. Niewiele? Biorąc pod uwagę fakt, ze odsetek praktykujących w mojej wspólnocie nieznacznie przekracza 10% mogę zauważyć, że większość (!) z przyjmujących kolędę to osoby, które z parafią mają kontakt słaby lub żaden. I stąd bierze się oryginalność naszych rozmów. Zamiast pisać analityczny esej przytoczę po prostu parafrazę autentycznych kolędowych dialogów. Oczywiście, jak to w mediach, ciekawsze będą nie te, w czasie których było miło i przyjemnie, ale te, gdzie dochodziło do dyskusji, polemik, a czasem drobnych kłótni. Dialogi pochodzą nie tyle z ostatniej kolędy, co z mojej trzydziestoletniej praktyki kolędowania. Zacznę jednak od anegdoty, którą bardzo lubię:

Kolęda na osiedlu z wielkiej płyty. Ksiądz odwiedzający młode małżeństwo próbuje zagadywać na temat życia religijnego; pyta o udział we Mszy, sakramenty, modlitwę, lekturę Pisma świętego. Na wszystkie pytania odpowiedzi są negatywne. Wreszcie gospodarz litując się nad duszpasterzem mówi: „Proszę księdza, u nas z tych religijnych rzeczy to tylko judasz w drzwiach”.  A teraz trochę autentyków.

Wyrolowani

(Para od wielu lat w konkubinacie, bez przeszkód do zawarcia małżeństwa, dwoje dzieci):

– Pewnie znowu będzie nam ksiądz truł o małżeństwie?

– Ależ skąd! W tym roku zaproszę was, byście uwierzyli w Jezusa, który umarł za was na krzyżu i zmartwychwstał żebyście mogli żyć w wolności od grzechu i być zbawieni. Jak uwierzycie, to przyjdźcie i mi o tym powiedzcie. Wtedy jednak musicie mi udowodnić, że naprawdę wierzycie, bo sakramenty są tylko dla wierzących. Ja na tę chwilę nie mam przekonania, że nadajecie się do sakramentu małżeństwa. Ale może kiedyś mnie przekonacie!

– A to nas ksiądz wyrolował.

To się nie zdarzy?

Małżeństwo koło sześćdziesiątki, w kościele kilka razy w roku na większe święta: – My chodzimy do kościoła, jak mamy taką potrzebę.

– To znaczy wpadacie zajrzeć, czy kościół jeszcze stoi, czy nie zamieniono go na filharmonię albo muzeum?

– No co ksiądz, u nas w Polsce to się nigdy nie zdarzy! Pokazuję im zdjęcie dublińskiego pubu o nazwie „Church” urządzonego w byłym kościele, na który natrafiłem prowadząc rekolekcje dla polskiej wspólnoty charyzmatycznej  w Irlandii {www.thechurch.ie}. I mówię: – Zrobili to nie muzułmanie, komuniści czy wojujący ateiści tylko parafianie, którzy przestali chodzić do swojego kościoła. Milczenie.”.

Co sąsiedzi pomyślą?

Kobieta ponad 80 lat, schorowana, nie wychodząca z domu.

– Pani już nie da rady dojść do kościoła, prawda?

– Niestety już nie. A kiedyś chodziłam w każdą  niedzielę.

– To może teraz Kościół mógłby przyjść do pani? Odwiedzamy chorych w każdy pierwszy piątek miesiąca, mogłaby pani się wyspowiadać i przyjąć Komunię świętą.

– No co ksiądz, a co sąsiedzi pomyślą? Ja przecież jeszcze nie umieram! Oglądam Mszę w telewizji, nieraz dwa razy dziennie. – A nie tęskni pani za Jezusem w Eucharystii?

Zdziwiony wzrok…

Przykład do kazań

Schludne mieszkanie w bloku. Młoda kobieta na wózku inwalidzkim mieszka ze swoimi rodzicami. Mimo swej niepełnosprawności skończyła studia, pracuje, prowadzi tak zwane normalne życie: wychodzi z domu (właściwie wyjeżdża), ma znajomych. Praktycznie w każdą niedzielę widzę ją w kościele. Jestem trochę zawstydzony, bo w porównaniu z nią mam w życiu naprawdę łatwo. A ona jest zwykle uśmiechnięta, nie narzeka. Jest jedną z dwóch osób na wózkach, które są stałymi bywalcami niedzielnej Eucharystii. Kiedy z nimi rozmawiam, nie tylko na kolędzie, mówię przepraszająco, że czasem ich wykorzystuję jako przykład w kazaniach i kolędowych rozmowach. Zwłaszcza z tymi, którzy mówią, że w dzisiejszych czasach trudno zaleźć czas i siłę na niedzielną Eucharystię.

Żywy Kościół

Kobieta po pięćdziesiątce, w trakcie leczenia nowotworu, po chemii. Bardzo słaba, nosi maseczkę, bo odporność ma praktycznie zerową. Mimo to kiedy czuje się lepiej, potrafi dojść do kościoła, choć zajmuje jej to trzykrotnie więcej czasu niż zdrowym sąsiadom:

– Proszę księdza, ja żyję tylko dzięki mojej sąsiadce. Ona jest moim aniołem. Choć sama starsza i schorowana robi mi zakupy, załatwia sprawy, czasem podprowadzi do kościoła czy lekarza. Gdyby nie ona, musiałabym być w domu opieki lub hospicjum (jest pod opieką hospicjum domowego). Nie wiem jak mam za nią Bogu dziękować. Chwilę wcześniej byłem z kolędą u tej sąsiadki. Rozmawialiśmy miło, poczęstowała mnie kawą. Nawet słowem nie wspomniała, że opiekuje się chorą sąsiadką. Dla niej to po prostu oczywiste.

Odmieniony proboszcz

Kobieta w średnim wieku, rozwiedziona, mieszka sama. Twierdzi, że praktykuje regularnie. Dla wyjaśnienia muszę dodać, że w tym roku zrobiłem parafianom na kolędę psikusa i zgoliłem brodę, którą noszę prawie od ćwierć wieku: – Proszę księdza, czemu ci księża zmieniają się w parafii tak często?

– Zmiany wikariuszy to normalne, ale nie powiedziałbym, że są u nas częste. Ksiądz Szymon pracował tu sześć lat, ksiądz Robert cztery.

– A ksiądz chyba też tu niezbyt długo?

– No, ja już też czwarty rok.

– A czy to prawda, że zmienił się proboszcz?

– Podobno, a pani coś o tym słyszała?

– Tak, podobno jest taki nowy.

– A jak wygląda?

– Taki nieduży, z siwą brodą!

– To może go od pani pozdrowić?

– Gdyby ksiądz był tak miły…

Paczkomat

Małżeństwo w średnim wieku, nastoletnie dzieci. Pytam o praktyki religijne:

– Proszę księdza, teraz to takie czasy, że człowiek zagoniony i na nic nie ma czasu. Dwie prace, kończymy spłacać kredyt na mieszkanie. Sam ksiądz wie, że to trudne czasy dla praktyk religijnych.

– Trudne czasy? Moim zdaniem trudne czasy są w Syrii, Chinach czy Afganistanie, gdzie wybranie się na niedzielną Eucharystię może skończyć się więzieniem lub śmiercią, gdy ktoś wrzuci bombę do kościoła. Trudne czasy są na misjach, gdzie na Eucharystię trzeba iść dwa dni pieszo przez busz. Ale u nas? Kościół  zwykle o 10 minut drogi od domu. Pięć Mszy w niedzielę do wyboru. Nikt nie prześladuje za przyznawanie się do wiary. To co można jeszcze ułatwić? Komunię świętą do paczkomatu?

– Ksiądz jest niemiły. Tyle lat przychodzili księża i nie czepiali się o nic, a ksiądz się tylko czepia!

– Tak! Bo to kiedyś mnie Bóg zapyta na sądzie: „A czy im przypomniałeś?”. Mogę z państwem rozmawiać o pogodzie, sporcie, filatelistyce. Ale czy wtedy będę tym, kim Bóg chce mnie mieć?

Kawał z brodą

I jeszcze na koniec autentyk z ubiegłego roku. Starsza kobieta chora na oczy. Widzę w karcie, że odwiedzałem ją po kolędzie także przed dwoma laty. Jest czas pandemii, więc mam na twarzy maseczkę. – Ostatnio to był u mnie taki inny ksiądz.

– Jaki?

– Taki z brodą.

Uchylam maseczkę i pytam:

– Z taką?

A kobieta szczerze:

–Nie, z taką czarną. (oczywiście teraz jest już bardziej siwa).

Pozdrawiam kolędowo i tak sobie myślę, że tych historii z 30 lat może zebrałoby się na jakąś książkę.

Ps. Dziękuję Redakcji za wygładzenie tekstu i świetne śródtytuły.

 

Pytanie do Redakcji: Ksiądz proboszcz odmówił mojemu mężowi bycia chrzestnym, ponieważ zadeklarował się jako wierzący, ale niepraktykujący. Czy katolik, który nie manifestuje swojej wiary, traktuje ją jako sprawę wyłącznie prywatną, może zostać chrzestnym?

 

Jednym z największych przekłamań, jakie udało mi się w życiu usłyszeć, było powiedzenie, że wiara jest wyłącznie prywatną sprawą człowieka. Nawet jeśli zawęzimy to stwierdzenie tylko do wiary chrześcijańskiej (a w judaizmie czy islamie byłoby w ogóle nie do pomyślenia), to i tak w znacznym stopniu mija się ono z prawdą. Zanim poszukamy biblijnych zaprzeczeń tego stwierdzenia spróbujmy sobie wyobrazić, że jest ono prawdziwe. Najczęściej jego autorami są właśnie osoby niepraktykujące, które przychodzą do kancelarii po jakieś zaświadczenie, jak choćby zgoda na bycie rodzicem chrzestnym, czy świadkiem bierzmowania. Jednak chrzest czy bierzmowanie nie są wydarzeniami prywatnymi. Te sakramenty udzielane są w kościele, publicznie, przez kapłana mającego odpowiednie święcenia i potwierdzane urzędowo w księgach metrykalnych. Tak więc często bywa, że osoba lansująca twierdzenie o prywatności wiary prosi równocześnie, aby pozwolono jej uczestniczyć w jej publicznym celebrowaniu i wyznawaniu. Taka prośba zawiera w sobie wewnętrzną sprzeczność. Jeśli wiara to wyłącznie prywatna sprawa, nie powinno się uczestniczyć w jej publicznym przeżywaniu, lecz ograniczyć się do indywidualnej modlitwy w zaciszu swojego domu lub na łonie natury. Dlatego zwykle tego typu osoby rozumują w ten sposób, że same będą decydować, kiedy ich wiara ma być publiczna, a kiedy prywatna. Według własnej wygody i aktualnych potrzeb. Parafia traktowane jest wówczas przez nie jako punkt usługowy, do którego przychodzi się wtedy, kiedy ma się zapotrzebowanie na jakąś posługę, i całkowicie ignoruje wówczas, kiedy takiej potrzeby nie ma.

Oczywiście tezę o prywatności wiary mogą głosić tylko osoby, które całkowicie zignorują treść nauczania Jezusa zawartego w Ewangelii. Kiedy czyta się słowa Chrystusa skierowane do uczniów, to bardzo wiele z nich dotyczy tworzenia wspólnoty, budowania jedności, służenia sobie nawzajem. W tak zwanej modlitwie arcykapłańskiej Jezus mówi wprost, że chce, aby jedno stanowili nie tylko Apostołowie, ale także ci, którzy dzięki ich słowu uwierzą w Niego. Nie tylko chce, ale również dla tej jedności poświęca siebie na krzyżu. W innym miejscu Jezus mówi, że kto się do Niego przyzna przed ludźmi, do tego przyzna się i On przed Ojcem w niebie. Lecz jeśli się Go ktoś zaprze przed ludźmi, tego i On się zaprze przed Ojcem. Oczywiście w Ewangelii znajdziemy też słowa zachęcające do prywatnej modlitwy we własnej izdebce, przestrzegające przed poszczeniem, czy dawaniem jałmużny na pokaz, wykorzystywaniem wiary do budowania swojej pozycji społecznej. Takie przypadłości mieli często faryzeusze i z pewnością Jezus chce, abyśmy takiego wewnętrznego faryzeusza w sobie pokonywali. Jednakże zupełnie czym innym jest przeżywanie wiary na pokaz, co zwykle wiąże się z bardzo płytkim jej przeżywaniem wewnątrz, a czym innym przyznawanie się do niej, jej obrona i żywy udział w życiu wspólnoty. Bo chrześcijaństwo jest religią wspólnoty. Tam, gdzie umiera wspólnota, umiera Kościół. I to nie tylko ten przez duże „K”. W wielu krajach Europy zachodniej obserwujemy dziś opustoszałe kościoły, świątynie które często zostały sprzedane, a potem zamienione na restauracje, dyskoteki, hotele. Stało się tak, bo członkowie tych parafii przenieśli swoją wiarę w sferę prywatności. Uznali, że będąc chrześcijanami nie muszą chodzić do świątyni, przyjmować sakramentów, angażować się w życie wspólnoty i utrzymywać swojej świątyni. Dziś nie mają już gdzie przyjść, więc często nie chrzczą swoich dzieci, nie spowiadają się, nie przyjmują Eucharystii, odprawiają świeckie pogrzeby. Czasami w pobliżu tych opustoszałych kościołów możemy zauważyć nowe wieże meczetów, z których imamowie pięć razy dziennie przez ogromne głośniki przypominają o modlitwie. I wtedy często muzułmanie zatrzymują się na ulicy, zwracają w stronę Mekki i zaczynają odmawiać modlitwy. Oni nigdy nie odkryli „dobrodziejstwa” prywatności wiary. Dlatego coraz trudniej jest zrozumieć im nowoczesnych postchrześcijan, co często rodzi wiele napięć i problemów. Kiedy mówię o tym naszym „prywatnym” chrześcijanom zwykle słyszę zapewnienia, że przecież u nas, w katolickiej Polsce nigdy się tak nie stanie. Bo cóż musiałoby się wydarzyć, żebyśmy musieli sprzedawać kościoły? I wtedy spokojnie odpowiadam, że nic! Wystarczy, żeby większość ludzi zaczęła żyć tak jak pan/pani. W parafii, gdzie praktykuje niespełna 12% ludzi, a która ma na utrzymaniu ogromny, zabytkowy i piękny kościół takie stwierdzenia nie są na wyrost. Mówią o rzeczywistości, która może się wydarzyć za kilka, kilkanaście lat, jeśli obecny trend spadkowy się utrzyma.

Kiedyś lekko poirytowany rozmową w kancelarii, gdzie ktoś, kogo nigdy nie widziałem w kościele mówił mi, że jest chrześcijaninem, tylko niepraktykującym, powiedziałem, co moim zdaniem łączy go z tą wspólnotą: to są dwa podatki, które wspólnota za niego płaci. Jeden do Urzędu Skarbowego, gdzie każdy ksiądz musi odprowadzić odpowiednią kwotę według liczby osób zameldowanych w parafii i drugi do kurii, gdzie według tego samego kryterium wpłacamy co miesiąc pieniądze przeznaczone na utrzymanie instytucji diecezjalnych, takich jak seminarium, Caritas czy dom księży emerytów (o finansach Kościoła pisałem jakiś czas temu w innym artykule). Zmieszał się, ale nic nie był w stanie odpowiedzieć. Bo oczywiście Boga trzeba nosić w sercu. Żonę też trzeba nosić w sercu. Ale to nie znaczy, że równocześnie nie trzeba o nią dbać, rozmawiać z nią, budować emocjonalnej i fizycznej bliskości, spędzać z nią czas i przede wszystkim nigdy nie zdradzać. Dopiero wtedy można mówić o prawdziwej miłości. A przecież chrześcijaństwo jest właśnie tym: „Będziesz kochał Pana Boga swego całym swoim sercem, duszą i umysłem, a bliźniego swego jak siebie samego”. Dlatego już dość dawno temu na drzwiach kancelarii w mojej parafii umieściłem informację, jakie kryteria powinien spełniać kandydat na rodzica chrzestnego. Może komuś to pomoże, może da do myślenia, a może stanie się inspiracją dla moich kolegów kapłanów. Ta informacja brzmi tak:

Rodzice chrzestni to osoby, które mają za zadanie wspierać rodziców naturalnych w wychowaniu dziecka w wierze katolickiej. Aby mogli sprostać temu zadaniu, powinni być sami wzorem wiary, ponieważ wychowanie religijne odbywa się przede wszystkim poprzez ukazywanie wzorców. Z tego faktu wynika, że kandydaci na rodziców chrzestnych powinni zwłaszcza:

  • Prowadzić systematyczne życie sakramentalne poprzez udział w niedzielnej Mszy świętej, systematycznie przystępować do sakramentu pokuty i Komunii świętej.
  • Jeśli żyją w małżeństwie, musi to być małżeństwo sakramentalne.
  • Jeśli nie żyją w małżeństwie, powinny zachowywać czystość właściwą dla swojego stanu życia. Rodzicami chrzestnymi nie mogą być osoby mieszkające ze sobą bez ślubu, żyjące w „wolnych związkach” lub złączone tylko ślubem cywilnym.
  • Kandydaci na chrzestnych powinni mieć przyjęty sakrament bierzmowania; uczący się powinni przedstawić zaświadczenie o uczestnictwie w katechezie, ewentualnie opinię katechety.
  • Powinni cieszyć się dobrą opinią w swoim środowisku.
  • Powinni utrzymywać więź ze swoją wspólnotą parafialną poprzez systematyczne przyjmowanie wizyty kolędowej i angażowanie się w miarę możliwości w życie duszpasterskie parafii.

Spełnienie łącznie powyższych kryteriów daje kompetencje do bycia rodzicem chrzestnym. Zaświadczenie o dopuszczeniu do tej godności może wydać tylko duszpasterstwo parafii, w której kandydat na chrzestnego faktycznie zamieszkuje.

Bo nie chodzi o to, że nie będąc praktykującym, nie można zostać chrzestnym. Raczej o to, że wtedy trudno zostać katolikiem.

W uroczystość Bożego Ciała w pewnej parafii właśnie szykowano się do wyruszenia procesji. Monstrancja stała już na ołtarzu, ale ksiądz proboszcz jeszcze po cichu instruował uczestników procesji o kolejności ustawienia, o tym co należy zabrać, gdzie ma stanąć Żywy Różaniec, gdzie dzieci do sypania kwiatków, a gdzie strażacy. Całość odbywała się w nieco nerwowej i pospiesznej atmosferze. W końcu jakoś udało się poustawiać wszystkich uczestników i procesja mogła wyruszyć. Kiedy ksiądz już schodził ze stopni ołtarza, jeden z mężczyzn, którzy podtrzymywali jego ramiona szepnął: „Proszę księdza, w monstrancji nie ma Hostii!”. Na co poirytowany kapłan miał mruknąć do siebie pod nosem: „Wiedziałem, że zapomnę o jakimś drobiazgu!”. To oczywiście tylko anegdota, ale jest w niej, być może, odrobina gorzkiej prawdy. Kiedy sam byłem ministrantem, uroczystość Bożego Ciała kojarzyła mi się właśnie z wielką krzątaniną, szukaniem mnóstwa przedmiotów, ustawianiem asysty, orkiestry, dzieci sypiących kwiaty. Potem szła wielka rzesza ludzi, z których tylko część włączała się w śpiewy pieśni eucharystycznych, a inna zajęta była rozmową, robieniem zdjęć lub – co dla wielu było niemal najważniejszym wydarzeniem – zrywaniem brzozowych gałązek zdobiących ołtarze. W atmosferze procesji naprawdę niełatwo jest o skupienie i skoncentrowanie się na Bożej Obecności w takim stopniu, jak to robimy choćby podczas adoracji w kościele. Czy zatem takie procesje mają sens? I jak to z nimi było w kościele od wieków?

            Dla wielu może być zaskoczeniem fakt, że kult Najświętszego Sakramentu poza Mszą świętą to praktyka znana dopiero od drugiego tysiąclecia chrześcijaństwa, a sama uroczystość Bożego Ciała została wprowadzona najpierw przez papieża Urbana VI w 1264 roku, później przez Klemensa V w 1312. Od tej daty zaczyna się ona przyjmować powszechnie i przejawiać w procesji Bożego Ciała.  Z czasem dochodzi nawet do pewnych przerostów, procesje eucharystyczne stają się bardzo często, a ich związek z Mszą świętą jest coraz mniej wyraźny. Kolejne ożywienie tej formy pobożności następuje po Reformacji, jako katolicka odpowiedź na zakwestionowanie prawdziwej obecności Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Dzisiaj procesja Bożego Ciała jest przede wszystkim okazją do zamanifestowania naszej wiary w żywą obecność Chrystusa w Hostii. Trzeba jednak pamiętać, że pierwszym powodem ustanowienia Eucharystii przez Jezusa nie był kult, lecz danie jej uczniom jako pokarm. Najważniejszą formą kultu Eucharystii pozostanie więc zawsze udział we Mszy świętej, a zwłaszcza przyjęcie Komunii świętej. Z drugiej strony przyznawanie się do Jezusa przed ludźmi jest, według Niego samego, warunkiem przyznania się Jezusa do nas przed Ojcem. Procesja jest niewątpliwie publicznym wyznaniem wiary i formą wypełnienia obowiązku jej głoszenia. By tak mogło być w pełni, potrzebna jest nasza właściwa wewnętrzna dyspozycja. Przede wszystkim należy pamiętać, że procesja Bożego Ciała jest wydarzeniem religijnym i formą naszej modlitwy. Jeśli przeważy na niej atmosfera pikniku przerywanego odczytywaniem Ewangelii, to znak może być o wiele mniej wyraźny. Jeśli głównym celem stanie się przyniesienie do domu brzozowej gałązki z ołtarza, to może się zrodzić pytanie o sens takiego uczestnictwa.

            Zachowanie w czasie procesji Bożego Ciała będzie zwykle odzwierciedleniem naszej duchowości. Jak więc dobrze przygotować się do tego wydarzenia? Wydaje mi się, że pierwszą i najbardziej oczywistą rzeczą jest, byśmy tego dnia byli w stanie łaski uświęcającej i przyjęli Komunię świętą, jeśli to tylko  możliwe. Pamiętajmy, że to najważniejsza forma kultu Eucharystii. Włączenie się w śpiew pieśni Eucharystycznych też pomoże nam się skoncentrować na tym, co jest istotą procesji. Wcześniejsze przeczytanie czterech fragmentów Ewangelii pozwoli wejść głębiej rozumowo w tajemnicę Eucharystii. Paradoksalnie najtrudniej mają ci, którzy w procesji biorą czynny udział jako członkowie bardzo szeroko rozumianej asysty. Bo jak tu równocześnie skupić się na żywej obecności Jezusa i na pilnowaniu, by mojemu dziecku nie zabrakło kwiatków w koszyczku? Jak dbać o rozłożenie w porę korporału i zapalenie świec, by ich wiatr nie zgasił i skupić się na treści pieśni eucharystycznej? Jak w ulewny dzień pilnować, by baldachim dokładnie zabezpieczył kapłana z monstrancją i równocześnie poświęcić całą uwagę Temu, który w tej monstrancji jest niesiony? Wymaga to wszystko pewnej wewnętrznej dyscypliny i umiejętności skupienia uwagi. Gdy już uporamy się z tym, jak dobrze przeżywać czas procesji, możemy pomyśleć o tym, czemu ma ona służyć.

            Pierwszy zasadniczy cel można by określić tak: Jezus i ja. Procesja eucharystyczna to forma mojej osobistej pobożności i wiary w obecność Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Nie będę mógł niczego zamanifestować, jeśli najpierw sam tego nie przeżyję. Ni będę w stanie o niczym zaświadczyć, jeśli sam wcześniej nie doświadczę. Kolejnym ważnym celem jest umacnianie wspólnoty wiary. Pamiętajmy, że Eucharystia jest tym, co buduje nasze wspólnoty. Idę na procesję z moimi braćmi i siostrami, z którymi na co dzień tworzę parafię. Zanim wyruszyliśmy na ulice, spotkaliśmy się razem przy stole eucharystycznym. Idziemy więc zamanifestować naszą jedność rozumianą nie tylko na ludzki sposób, ale posiadającą także wymiar nadprzyrodzony mający swe źródło w jednoczącej mocy Komunii świętej. Wreszcie trzeci powód udziału w procesji to publiczne wyznanie wiary także wobec tych, którzy od dawna już Komunii świętej nie przyjmowali, albo znaleźli się na obrzeżach wspólnoty wiary lub całkowicie poza nią. Fragment jednej z moich ulubionych współczesnych pieśni eucharystycznych: „A ułomki chleba, które zostaną rozdaj tym, którzy nie wierzą w swój głód” zawsze trafiał mi prosto do serca. Bo wielu jest takich, którzy w ten głód już nie wierzą, jakby zachorowali na duchową anoreksję. I dla nich świadectwo kogoś, kto przeżywa żywą więź z Jezusem Eucharystycznym może się stać początkiem przełomu. Ale oni potrzebują zobaczyć prawdziwą wiarę, a nie tylko elementy folkloru, które prawdopodobnie jeszcze nigdy nikogo nie nawróciły. Nie żeby folklor nie był ważny, ale bez wypełnienia go treścią może stać się naprawdę czymś, co bardziej zakrywa tajemnicę, niż ją objawia.

(Tekst przygotowany dla tygodnika katolickiego Niedziela i opublikowany za jego zgodą)

Dzisiejszy dzień rozpocząłem od celebrowania porannej Mszy świętej. Przyszło na nią około 30 osób. To i tak radość jak na czas pandemii. W Ewangelii przeczytałem fragment o kobietach, idących namaścić ciało Jezusa: W pierwszy dzień tygodnia niewiasty poszły skoro świt do grobu, niosąc przygotowane wonności. Kamień od grobu zastały odsunięty. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa. Gdy wobec tego były bezradne, nagle stanęło przed nimi dwóch mężów w lśniących szatach.
Przestraszone, pochyliły twarze ku ziemi, lecz tamci rzekli do nich: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał
”.

Pomyślałem, że znam te niewiasty dobrze. Co roku wysiadają z zatłoczonych autobusów na przystankach koło cmentarzy. W foliowych reklamówkach dźwigają kilogramy zniczy, kwiatów, chorągiewek. Idą odwiedzić swoich zmarłych mężów, rodziców, rodzeństwo, sąsiadów. Każdemu choćby po zniczu albo maleńkiego kwiatka. Bo jakże to tak w gości z pustymi rękami, to wbrew tradycji. Dochodzą do grobów, spotykają niewidzianą od roku rodzinę i znajomych. Szybko wymieniają informację na temat tego, „co słychać”. Niektóre zdobywają się na krótką modlitwę.

W tym roku zastaliśmy zamknięte cmentarne bramy. Dla niektórych był to prawdziwy dramat. Czytałem o ludziach, którzy ukrywali się przed policją przeskakując cmentarne płoty, by zapalić znicz na grobie najbliższych. Bo jakże to tak wbrew tradycji.

W kościele nie było tego dnia tłoku. W Eucharystii, gdzie najdobitniej przeżywamy tajemnicę obcowania świętych, bo uczestniczą oni razem z nami w liturgii, uczestniczyło w ciągu dnia kilkadziesiąt osób. Nasz kościół może „legalnie” pomieścić na jednej Mszy 170.

     Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał.

Ps. Zdjęcie, które ilustruje ten wpis zrobiłem 1 listopada 2007 roku na jednym z cmentarzy w Gwatemali, gdzie potomkowie Majów, dziś w większości katoliccy, przeżywają radość z tajemnicy obcowania świętych w specyficzny dla siebie sposób. Więcej mówiłem o tym w jednym z moich kazań.

„To jest wojna”, krzyczą rozszalałe feministki do wtóru z nastolatkami, które w większości pójdą na każdą zadymę, byle komuś dokopać, bo przecież na zdalnym nauczaniu można kompletnie w domu ześwirować. A jeśli wojna, to trzeba się koniecznie zbroić.

Farba i spraye, obelżywe plakaty, wulgarne okrzyki, to tylko lekkie uzbrojenie armii, walczącej o prawo do zabijania dzieci z zespołem Downa. Z uporem, wartym lepszej sprawy.  Dalsze plany można znaleźć choćby tutaj: https://opoka.news/sa-ofiary-po-ataku-nozownika-na-kosciol-w-nicei-jednej-z-nich-odcieto-glowe

Ale i po drugiej stronie, tej niby za życiem, też pełna gotowość bojowa. Ostatnio dostałem wiadomość na messengerze od pewnego „katolickiego działacza”, podającego namiary, pod którymi można zamówić mężczyzn, którzy będą bronić dostępu do kościoła rozwydrzonym demonstrantom. Domyślam się, że ich bronią nie będą modlitwa i post. Jak się w tym wszystkim odnaleźć? Chętnie zamówię tych mężczyzn do obrony mojego kościoła, choć jak dotąd nikt go nie zaatakował. Ale stawiam jeden warunek: to ja określę, jak będą uzbrojeni. I tu znowu przychodzi mi z pomocą dzisiejsze Słowo Boże: „Dlatego przywdziejcie pełną zbroję Bożą, abyście się zdołali przeciwstawić w dzień zły i ostać, zwalczywszy wszystko. Stańcie więc do walki, przepasawszy biodra wasze prawdą i przyoblókłszy pancerz, którym jest sprawiedliwość, a obuwszy nogi w gotowość głoszenia dobrej nowiny o pokoju. W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego. Weźcie też hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest słowo Boże – wśród wszelakiej modlitwy i błagania. Przy każdej sposobności módlcie się w Duchu!”.

Panie Pawle, zamawiam mężczyzn w każdej liczbie. Mężczyzn, którzy codziennie pójdą na Eucharystię, mężczyzn z różańcem w ręku, mężczyzn, którzy codziennie czytają i rozważają Słowo Boże, mężczyzn, którzy są religijnymi autorytetami dla swoich dzieci. Którzy nie boją się kursu Alpha czy Nowego życia. Innych bojówek nie potrzebuję. Chrystus nie zapewniał sobie drużyny zbrojnych ochroniarzy. A jak trzeba było, to sam brał bicz do ręki i wyganiał przekupniów ze świątyni.

     Dziś święto Apostołów Szymona i Judy Tadeusza. W Ewangelii dnia przeczytałem między innymi: „Zdarzyło się, że Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga. (…) Zeszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludu z całej Judei i z Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu, przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia.”. Jedną z najważniejszych decyzji w swojej działalności – wybór pierwszego episkopatu – Jezus poprzedza całonocną konsultacją z Ojcem. Ktoś złośliwy powiedziałby, że mimo to nienajlepiej mu się udało – Judasz, co stał się zdrajcą, Piotr który się zaparł trzy razy, synowie Zebedeusza, kłócący się o stanowiska w królestwie niebieskim. Ale taki właśnie jest Kościół – jego moc nie bierze się z ludzkich talentów i predyspozycji, lecz z Bożego działania i ognia Ducha Świętego. Po tej decyzji Jezus spotyka się z tłumem, jakby chciał mu przedstawić przyszłych pasterzy. Ten tłum jest życzliwy, zasłuchany w słowa Chrystusa, szukający uzdrowienia ze swoich chorób, czasem egzorcyzmowania złych duchów.

     Kiedy nad tym myślałem, przypomniała mi się inna scena, kilka rozdziałów dalej. Ona też zaczyna się od nocnej modlitwy Jezusa, podczas której zasypiają nawet najbliżsi uczniowie. A potem Jezus zostaje pojmany, zawleczony do Annasza i Kajfasza, postawiony przed Wysoką Radą. Aż wreszcie rano prowadzą go na dziedziniec Piłata. Tam też jest tłum. Podburzony przez żydowskich arcykapłanów i starszych ludu miota obelgi pod adresem Jezusa: „Precz z Nim, ukrzyżuj Go. Krew Jego na nas i na dzieci nasze”. Pewnie jeszcze bardziej wulgarne słowa, których przez przyzwoitość ewangeliści nie zapisali. Czy byli w tym tłumie niektórzy z tamtego wcześniejszego, który słuchał Jezusa i był świadkiem cudów? Nie mamy na to dowodów, nie możemy tego także wykluczyć. Zmienność ludzkich emocji pozostaje w jakimś stopniu tajemnicą.

     A co na to Jezus? On bez obawy staje zarówno przed jednym, jak i przed drugim tłumem. Jego odpowiedzią jest modlitwa i serce pełne pokoju. Staje bez lęku, by do końca wypełnić swoją misję. Wie, że do tego potrzebuje zarówno jednego, jak i drugiego tłumu. Tłumu pełnego wiary i miłości i tłumu miotającego obelgi. I tak trwa ta historia aż po dzień dzisiejszy i będzie pewnie trwała aż do skończenia świata.

    Wydaje się, że w obecnej sytuacji trudno zacząć jakikolwiek tekst od czegoś innego niż epidemia koronawirusa. Wśród różnych komentarzy internetowych, które ostatnio czytam lub dostaję na Messengera, pojawiają się dwa skrajne stanowiska. W pierwszym przeważają twierdzenia, że nie ma żadnego koronawirusa, że to tylko zwykła grypa, że jacyś „oni” świadomie wprowadzają dezinformację, że to spisek tajemnych sił zmierzający do osłabienia światowej gospodarki. Druga grupa z kolei utrzymuje, że to świadome działanie Chin albo innych krajów, albo innych sił (też „oni”), które testują zachowania społeczeństw, zmierzają do wszczepiania nam nanochipów, rezygnacji z papierowego pieniądza i kontrolowania ludzi. Jeden i drugi pogląd najczęściej podszyty jest lękiem, zamiłowaniem do teorii spiskowych i całkowitą ignorancją w sprawie, tuszowaną ekstremalnymi stwierdzeniami, niepozostawiającymi miejsca na jakąkolwiek polemikę. Obie strony są całkowicie pewne swoich racji i zupełnie zamknięte na jakiekolwiek zdroworozsądkowe argumenty.

     Epidemia pokrzyżowała nam także wiele planów duszpasterskich. Dziś mamy już całkowitą pewność, że niemożliwe jest, by Pierwsza Komunia Święta odbyła się w maju. Niemożliwe, ponieważ nie możemy zaprosić do kościoła więcej niż 80 osób, niemożliwe, bo nie przyjadą goście z zagranicy, niemożliwe, bo restauracje nie przygotują przyjęcia. Trzeba więc rozstrzygnąć, kiedy tę Komunię zorganizować. I tu też mamy dwie opcje. Pierwsza to wybór terminu jesiennego. Bo nie trzeba przeciągać, bo ileż mogą trwać te przygotowania, bo dzieci się niecierpliwią, bo wyrosną ze strojów. Druga to przesunięcie uroczystości na wiosnę przyszłego roku. Bo wtedy będzie pewniej, bo po co znów przekładać terminy, jeśli jesienią się nie da, bo zrobimy wszystko na spokojnie. Trwa nawet dyskusja na Librusie i niemalże referendum w sprawie terminu uroczystości.

     Staram się mieć do tego jakiś dystans. Dla mnie jako proboszcza nie jest najważniejsze, czy Pierwsza Komunia odbędzie się w październiku czy w kwietniu. Dla mnie najważniejsze jest, by dzieci przeżyły ją jako prawdziwe spotkanie z Panem Jezusem. By były przygotowane duchowo do tego dnia, by rozumiały wartość Komunii, by osobiście poznały Pana Jezusa. Aby tak się mogło stać, muszą odebrać najważniejszą w ich życiu katechezę katechezę rodzinnego domu. I tu zaczyna się pojawiać trudność. W naszej parafii praktykuje niewiele ponad 10% ludzi. Z tej liczby większość stanowią osoby w wieku 50+. W wieku 30+, w którym jest większość rodziców dzieci pierwszokomunijnych, praktyka sięga jakichś 8%. To oznacza, że mniej niż co dziesiąte dziecko ma okazję uczestniczyć systematycznie we Mszy Świętej ze swoimi rodzicami. Tylko kilka procent dzieci widzi swoich rodziców regularnie przystępujących do Komunii Świętej. I to właśnie tym dzieciom mamy wytłumaczyć, że Pan Jezus jest najważniejszą osobą na świecie, że sakramenty święte to podstawa chrześcijańskiego życia i że Kościół jest naturalnym środowiskiem wzrastania w wierze. Bardzo chciałem porozmawiać o tym z rodzicami. Niestety na moje zaproszenie na indywidualne spotkanie (a dawałem do wyboru kilkanaście terminów o różnych porach dnia i w różnych dniach tygodnia w ciągu kliku miesięcy) odpowiedziała pozytywnie tylko połowa rodziców. Reszta nie była zupełnie zainteresowana. Teraz chyba lepiej rozumiem jeden z głosów rodziców w dyskusji internetowej dotyczącej terminu Komunii, który uzależniał swoją decyzję od tego, czy jeśli dzieci pójdą do Komunii na wiosnę, to nadal w ramach przygotowań będą musiały przez kolejny rok chodzić na Mszę Świętą, nabożeństwa majowe czy różaniec. Dodam, że w naszej parafii dzieci nie miały żadnych kontrolek, nie wymagaliśmy od nich konkretnej liczby odbytych nabożeństw, nie sprawdzaliśmy obecności. Uwierzyliśmy (teraz już wiem, że trochę naiwnie), że dla ludzi wierzących obecność na niedzielnej Eucharystii, na nabożeństwie majowym czy różańcu jest bardziej potrzebą wiary niż uciążliwym obowiązkiem. I ja osobiście jestem trochę rozczarowany. Kiedyś, jeszcze przed epidemią, spytałem w czasie Mszy dla dzieci, ile jest osób z czwartej klasy. Okazało się, że cztery. Byłem zdruzgotany. A potem uświadomiłem sobie, że to dokładnie odpowiada odsetkowi praktykujących rodziców. Takie mamy realia. Dlatego mniej mnie interesuje, kiedy będzie Pierwsza Komunia, a bardziej, ile spośród tych dzieci kilka tygodni czy miesięcy po niej nadal będzie systematyczne uczestniczyło w niedzielnej Eucharystii. I obawiam się, że chyba znam odpowiedź, choć tak bardzo chciałbym się mylić.

     Zacząłem od tematu epidemii i na nim zakończę. Kiedy mieliśmy najbardziej kryzysowy moment, gdy do kościoła mogło wejść jednocześnie tylko 5 osób, kiedy musieliśmy odprawić Triduum przy pustych ławkach, żal mi było moich Parafian, którzy tak bardzo pragnęli Eucharystii, a nie mogli w niej uczestniczyć. A potem przyszła refleksja, że epidemia nie spowodowała żadnej różnicy w chrześcijańskim życiu ponad 80% mieszkańców naszej parafii: jak do kościoła nie chodzili przed nią, tak i nie chodzą w jej trakcie i prawdopodobnie nie będą chodzić po jej zakończeniu. Chyba że dokona się cud nawrócenia. A w cuda wierzyć trzeba, bo przecież są częścią Ewangelii. Kończę, bo zbyt długie teksty są jednocześnie męczące. Więcej refleksji z czasów pandemii znajdziecie w filmikach na moim kanale na YouTubie. Wystarczy w wyszukiwarce youtube’owej wpisać ks. Andrzej Cieślik. Pozdrawiam gorąco i wierzę, że niebawem z wieloma z Was spotkamy się w naszej świątyni.

Wasz proboszcz – ks. Andrzej